REKLAMA

Z wizytą w salonie operatora

Cyfryzacja, digitalizacja,  to słowa, które przebojem wdarły się do języka polskiego. Gdy je słyszymy mimowolnie przyjmujemy, że powinny oznaczać także odbiurokratyzowanie procedur w firmach i urzędach, pożegnanie z pieczątkami i "tonami" papieru (przynajmniej częściowo, ale w stopniu odczuwalnym). A kto, jak nie operatorzy telekomunikacyjni, powinni być w awangardzie tego procesu  i dawać przykład innym? Przecież sprzedają usługi, które mają cyfryzację wzmacniać oraz przyspieszać.

W okresie przedświątecznym mogłem przekonać się, że tak wcale nie jest.  Skusiłem się bowiem na jedną z ofert Orange, którą zamówiłem przez internet z opcją odbioru w salonie operatora. Już na początku zdziwiło mnie działanie  e-sklepu Orange, bo na podany przeze mnie adres e-mail nie przyszło potwierdzenie zakupu, jak to się dzieje zazwyczaj przy e-zakupach. W efekcie  nie miałem do końca pewności, czy zamówienie zostało przyjęte, i czy jest procedowane. Wahałem się czy nie powtórzyć procedury, ale postanowiłem poczekać i rzeczywiście po dwóch dniach pojawił się e-mail z informacją, że przesyłkę mogę odebrać  w wybranym salonie w podwarszawskiej miejscowości.

Na miejscu szybko się przekonałem, że pieczątki i papier, faksy, drukarki, kserokopiarki mają się tam bardzo dobrze. Przy dwóch stanowiskach siedziało dwóch klientów. Więcej nikogo nie było i ucieszyłem się, że szybko uda się załatwić sprawę. Oj pomyliłem się bardzo. Pieczątka, podpis , parafka i jeszcze raz pieczątka i tam podpis, kolejny dokument do podpisu, itd. Obsługiwani klienci w salonie mieli co robić. Jak zdążyłem się zorientować, jedna klientka przedłużała umowę, a drugi klient przenosił numer.  No cóż, trwało to 30-40 minut zanim ja mogłem podejść do stolika ze swoją sprawa. W międzyczasie zrobiło się w salonie całkiem tłoczno, bo za mną stało już pięć osób.

W moim przypadku pierwsza próba odebranie przesyłki zakończyła się jednak fiaskiem. Aby ją odebrać oprócz odwodu tożsamości musiałem bowiem wykazać się dodatkowym dokumentem, takim jak rachunek za prąd, czy wodę. Rzeczywiście, była o tym informacja, gdy składałem zamówienie, ale o tym zapomniałam. Zaproponowałem więc pani w salonie, że ja wszystko opłacę i podpiszę, paczuszka zostanie, a ja udam się po potwierdzenie płatności za wodę, czy prąd i już bez kolejki odbiorę przesyłkę. Nic z tego. Bez rachunku za prąd nic się nie da zrobić – usłyszałem. To bowiem ważne – jak zrozumiałem – do uwiarygodnienia mojej wypłacalności. Moja tożsamość nie budziła wątpliwości. Mogłem okazać różne dokumenty ją potwierdzające (prawo jazdy, legitymację prasową, kartę biblioteczną).

Udałem się więc po rachunek za prąd i mniej więcej po godzinie wróciłem do salonu Orange. Trafiłem na drugą z pań z obsługi. Tym razem udało się już odebrać przesyłkę, choć – ku mojemu zdziwieniu – druga pani z salonu wcale nie zażądała ode mnie rachunku za prąd, który trzymałem w garści. Nie wiem, może nie dopełniła procedur.  Zaproponowała natomiast 10 proc. rabatu, gdybym zdecydował się na kolejną usługę Orange.   

Pobyt w salonie Orange, choć nie wprawił mnie w dobry humor, bo straciłem tam zbyt dużo czasu w gorącym okresie przedświątecznym, był jednak pouczający. Zastanawia mnie, jak to się dzieje, że choć przy zawieraniu umów jest tyle procedur i papierologii, znajdzie się ktoś, kto posłuży się fałszywymi danymi i uda mu się podpisać umowę z operatorem. Ten ściga i windykuje potem – czasami dość bezwzględnie – ofiary fałszerzy. A może to jakiś pracownik nie dopełnił  procedur, bo nie sprawdził rachunku za gaz czy prąd? Nawet to jednak nie przekonuje mnie, że do podpisania umowy z klientem, operatorowi tak bardzo jest potrzebny analogowy rachunek za prąd.