Dlaczego internet przestał w Polsce być wyborczym paliwem?

Do projektów internetowych i hotspotów lokalnych polityków i samorządowców skutecznie zniechęciły formalności związane z ich uruchamianiem i ograniczenia narzucone przez Urząd Komunikacji Elektronicznej. Gdyby takie obostrzenia obowiązywały w Nowym Jorku czy Londynie, niemożliwa byłaby realizacja projektów LinkNYC czy InLinkUK.  A Wi-Fi to dziś nieodłączny element smart city.

Włoski wicepremier ogłosił, że nowy rząd planuje zapewnić pół godziny bezpłatnego internetu dziennie każdemu, kto nie może pozwolić sobie na dostęp do sieci. Widocznie uznał, że hasło darmowego dostępu do sieci warto umieścić na politycznych sztandarach. U nas tymczasem przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi nic nie wskazuje, aby takie hasło mogło się stać paliwem wyborczym. A jeszcze osiem lat temu było zupełnie inaczej. Wówczas samorządowcy w każdym niemal zakątku kraju składali obietnice o bezpłatnym czy tanim dostępie do internetu.

Owszem, czasy były inne, a samorządowcy mogli ubiegać się o unijne dotacje np. z programu 8.3 POIG ma walkę z wykluczeniem cyfrowym. Nie wszystkie te projekty zresztą się udały. Kilka miesięcy temu pisaliśmy np. o projekcie tani internet w Chełmie, z którego dziś prawe nikt nie korzysta. Bywa jednak i tak, jak w Baranowie w woj. mazowieckim, gdzie ostatnio wypomniano wójtowi, że nie spełnił obietnicy wyborczej z 2010 r. (powtórzonej w 2014 r.) o realizacji projektu internetu szerokopasmowego w gminie. Musiał się tłumaczyć, że ta inwestycja przerosła możliwości techniczne i merytoryczne gminy.

Czy jest tak dobrze z dostępem do internetu w Polsce, że przez osiem lat jako hasło polityczne prawie zupełnie stracił  dla samorządowców swój blask? Chyba nie, skoro powodem podjęcia programu Ogólnopolskiej Sieci Edukacyjnej było to, że tylko 10 proc. szkół i placówek oświatowych w Polsce ma dostęp o parametrach, które umożliwiają wykorzystanie w procesach dydaktycznych. Z kolei zakłady komunikacyjne w wielu miastach, zamawiając dziś nowy tabor, wpisują z reguły w wymagania przetargowe uruchomienia internetu dla pasażerów w autobusach i tramwajach. A ile szumu jest o to, że nie ma jeszcze internetu w Pendolino? Te przykłady pokazują, że jest zapotrzebowanie na bezpłatny internet w przestrzeni publicznej.

Do projektów internetowych i hotspotów skutecznie zniechęciły samorządowców formalności związane z ich uruchamianiem oraz ograniczenia wprowadzone przez Urząd Komunikacji Elektronicznej. I nie chodzi tylko o limity przepływności 256 kb/s, 512 kb/s czy 1 Mb/s, ale o te wszystkie czasochłonne formalności, papierologię i konsultacje. Efektem hotspotowej strategii UKE było to, że już przed laty większość samorządowców uznała, że skórka nie warta jest wyprawki.

Teraz wajcha ma pójść w drugą stronę a samorządowe hotspoty będą musiały mieć przepływność co najmniej 30 Mb/s, co przewiduje projekt rozporządzenia Ministerstwa Cyfryzacji z czerwca tego roku. Oczywiście, jest to związane z unijnym programem WiFi4EU, w ramach którego gminy mogą ubiegać się o unijne dotacje do budowy hotspotów. Mają być przyznawane bony warte 15 tys. euro na zakup sprzętu i instalację hotspotów. Do rozdzielenia jest łącznie 120 mln euro.

Ile samorządów skorzysta z tych środków na razie nie wiadomo, ale w Polsce raczej nie będzie to program masowy. Na jeden kraj ma bowiem przypadać nie mniej niż 15 i nie więcej niż 95 voucherów. Czy gminy, które się „nie załapią” na bon WiFi4EU będą samodzielnie uruchamiać hotspoty o przepływności co najmniej 30 Mb/s? Trudno się tego spodziewać, skoro internet nie jest już hasłem, dzięki któremu lokalny polityk zdobywa poklask wyborców.

Mimo wszystko byłoby bardzo fajnie, gdyby w największych polskich aglomeracjach ruszyły takie projekty jak LinkNYC realizowany w Nowym Jorku, gdzie stare budki telefoniczne zamienia się w hotspoty. Oferują one jednak coś więcej, bo także porty do ładowania smartfonów i w tablety do wyszukiwania potrzebnych informacji. Docelowo w mieście ma być 7,5 tys. takich punktów. Podobny projekt zaczął realizować Londyn pod nazwą InLinkUK oraz inne amerykańskie miasta, jak Filadelfia.

Sieci Wi-Fi stają się bowiem nieodłącznym elementem smart city. W Nowym Jorku, Londynie czy Filadelfii nie słychać protestów ze strony operatorów, jakie miały miejsce kilka lat temu w Polsce, gdy samorządy zaczęły uruchamiać hotspoty. Owszem, w USA pojawiają się czasami jakieś zastrzeżenia, ale raczej ze strony organizacji pozarządowych obawiających się zbierania nadmiaru danych o użytkownikach hotspotów.

Dziś także w Polsce wydaje się lepszym rozwiązaniem dla operatorów, starać się zarabiać na projektach inteligentnych miast niż oprotestowywać hotspoty, nawet jeśli będą oferować 30 Mb/s. Zresztą taki protest z góry skazany jest na niepowodzenie, bo to nie polska idea, ale coś co przyszło z Brukseli. Gdyby to bowiem zależało od naszych urzędników – patrząc na historię samorządowych sieci Wi-Fi w Polsce – to można by się było spodziewać co najwyżej zwiększenia przepływności hotspotów do 2 Mb/s, a takie projekty jak LinkWawa czy LinkWrocek nie miałyby szansy nigdy wystartować.

Piątkowe komentarze TELKO.in mają charakter publicystyki – subiektywnych felietonów, stanowiących wyraz osobistych przekonań i opinii autorów. Różnią się pod tym względem od Artykułów oraz Informacji.

Postaw kawę autorowi