REKLAMA

Spieszmy kochać dyrektorów

Doświadczenia jednostek podległych ministrowi cyfryzacji wskazują, że polityka kadrowa w obrębie ich kierownictwa, to znany z dziedziny dowodzenia „zwiad bojem”: rzuca się człowieka na linię, a potem sprawdza, czy przeżył*. W takim systemie straty osobowe muszą być wysokie, więc dyrektorzy jednostek naukowych lecą jak ulęgałki.

Ledwie osiem miesięcy zagrzał na dyrektorskim fotelu w Instytucie Łączności Michał Chojnowski. Może nie byłoby się o co czepiać, skoro Jerzy Żurek dyrektorował sześć lat, ale szybka rotacja w instytucie zaczyna niemile przypominać historie jakie znamy z NASK.

Dyktowane polityką zmiany w jednostkach państwowych są nieuniknione i „dobra zmiana” niczego nie zmieniła. W 2016 r. zakończyła się w NASK era Michała Chrzanowskiego, który kierował jednostką od 2009 r. Z namaszczenia minister cyfryzacji Anny Streżyńskiej pojawił się Wojciech Kamieniecki. Zrezygnował w 2018 r. w atmosferze skandalu związanego z próbą transferu do NASK utrzymania systemu poboru opłat drogowych. I wtedy rzeczywistość zaczęła przyspieszać.

P.o. dyrektora NASK został Krzysztof Silicki, ale akurat wiadomo, że tylko tymczasowo – póki decydenci nie znajdą właściwego kandydata. Znaleźli w 2019 r. w postaci Jacka Leśkowa, którego w następnym roku współpracownicy (przynajmniej niektórzy) żegnali z westchnieniem ulgi. I poczuciem, że gorzej być już nie może. Z ich perspektywy Kamil Sitarski pewnie gorszy nie był, ale decydenci nowemu dyrektorowi dali popracować niespełna rok. Teraz daj Boże zdrowie i długą kadencję na dyrektorskim fotelu NASK Wojciechowi Pawlakowi. A Instytutowi Łączności ustabilizowanie sytuacji kadrowej.

Nie mam żadnego doświadczenia w rekrutacji na wysokie stanowiska kierownicze, ale trudno się oprzeć refleksji, że jeżeli żaden z kolejnych dyrektorów nie nadaje się na dłużej niż kilka miesięcy, to może jest jakiś błąd w trybie wyboru? Wieść gminna niesie, że przynajmniej część ze wspomnianych wyżej nominacji, to jedynie słuszna i światła decyzja samego premiera rządu. Najwyraźniej nie ma szczęścia, ale mimo to nie ustaje w wysiłkach, aby nadzorowanym przez KPRM Cyfryzację jednostkom zapewnić jak najlepszych szefów. Trochę chaotycznie, ale na 100 proc. z dobrą intencją…

Przez długie lata i NASK, i Instytut Łączności stanowiły zaciszne przystanie i ciepłe posadki, ale wszystko się zmieniło, kiedy obu jednostkom „wrzucono” wielkie, drogie i ważne projekty. NASK jest operatorem Ogólnopolskiej Sieci Edukacyjnej, a Instytutowi Łączności ostatecznie przypadło utrzymanie systemu poboru opłat drogowych (ewidentnie ciąży na nim klątwa prezesa Kapsch Telekom). To są: odpowiedzialność i pieniądze. A raczej: pieniądze i odpowiedzialność. Co musi budzić zainteresowanie jednostką, a takie zainteresowanie czyni kierownicze stanowiska… epizodycznymi.

Trudno się nie zastanawiać się, czy „wrzutki” jakimi zostały uszczęśliwione obie jednostki, to były… szczęśliwe pomysły. NASK jakieś kompetencje w telekomunikacji miał, ale Exatel do obsługi OSE miał większe. Abstrahując w ogóle od tego, że usługi dostępowe dla szkół powinni dostarczać komercyjni operatorzy (choćby na zlecenie MEN czy NASK). Zupełnie jednak nie rozumiem, jakie kompetencje ma IŁ, żeby nadzorować system viaTOLL? Że dysponuje specjalistami w dziedzinie łączności? Czy że podlega rządowi, a więc budzi większe zaufanie? Utrzymanie systemu teleinformatycznego nie ma nic wspólnego z pracą naukową w dziedzinie łączności.

Może bez tych projektów w obu jednostkach byłoby mniej nerwowo i efektywnie mogłyby się zajmować statutowymi obowiązkami, jakie im wyznaczono w chwili powołania.

* tak, wiem, że zwiad bojem to rozpoznanie stanowisk ogniowych, a nie test zwiadowców – licentia poetica

Piątkowe komentarze TELKO.in mają charakter publicystyki – subiektywnych felietonów, stanowiących wyraz osobistych przekonań i opinii autorów. Różnią się pod tym względem od Artykułów oraz Informacji.

Postaw kawę autorowi