REKLAMA

A jednak obrona lokalnych monopoli…

Magdalena Gaj

Po naszej publikacji pojawiły się głosy polemizujące z postawionymi w nim tezami. Spieszymy się do tych polemik odnieść. Cieszy nas, że wywołałyśmy ożywienie w okresie, kiedy większość z nas myśli o słodkim lenistwie. Wnioskujemy z tego, iż trafiłyśmy w ważny problem rynkowy. I choć korci, aby w niektórych przypadkach komentować co drugie zdanie, to jednak – zdając sobie sprawę, iż z pewnością każdy z autorów, w tym i my – zostanie przy swoim zdaniu, to jako, że rozpoczęłyśmy dyskusję, postanowiłyśmy ją podsumować. Odnosząc się pokrótce do głównych tez naszych komentatorów.

Małgorzata Olszewska
Nie za dużo na głowę operatora korzystającego?

Po pierwsze, nie możemy zgodzić się z tezą dyrektora Tomasza Batora, że to przedsiębiorca występujący z wnioskiem o dostęp do infrastruktury innego operatora ma badać (pytanie w jaki sposób?) przyczyny braku odpowiedzi na jego wniosek. Czy wynika to z dobrej, czy złej woli operatora udostępniającego. Zaproponowana interpretacja megaustawy prowadziłaby do absurdalnych wniosków, że ów dostęp, to tak naprawdę władcze rozstrzygnięcie przedsiębiorcy udostępniającego, które ma (co do zasady) nie angażować machiny administracyjnej. Nie taki był cel przepisu megaustawy. Prawne uregulowanie procedury dostępu wynikało z chęci zapewnienia szybkiego i skutecznego procesu inwestycyjnego oraz z konieczności ochrony podmiotów występujących o dostęp w ramach tego procesu – zapewnienia im skutecznej drogi przed Prezesem Urzędu Komunikacji Elektronicznej na wypadek oporu ze strony udostępniającego. Stąd krótsze terminy na realizację tego dostępu niż w Prawie telekomunikacyjnym. Jedynym (w kontekście negocjacji) obowiązkiem przedsiębiorcy wnioskującego o dostęp jest wykazanie początku biegu 30-dniowego terminu, którego bezskuteczny upływ oznacza powstanie uprawnienia do wystąpienia z wnioskiem o wszczęcie postępowania administracyjnego przez Prezesa UKE – bez kilkukrotnego ponawiania swojego wniosku.

Zaprezentowana w tekście Tomasza Batora interpretacja UKE wydaje się szczególnie niebezpieczna gdyby została zaimplementowana przez (choćby) przedsiębiorców regulowanych sektorowo, czy przedsiębiorców energetycznych. Wydaje się bowiem, że chodziło o stworzenie skutecznego i efektywnego mechanizmu negocjacyjnego wraz z zakreśleniem ram czasowych w jakich te (często niełatwe) negocjacje mają się odbywać.

Rola regulatora postrzegana była do tej pory – i jak nam się wydaje, winna być tak dalej postrzegana – jako skutecznego superarbitra. Zwłaszcza, że na końcu beneficjentem jego rozstrzygnięć jest konsument, który zyskuje szerszą ofertę usług telekomunikacyjnych. Tymczasem stanowisko Prezesa UKE zaprezentowane w dwóch sporach międzyoperatorskich stanowiących przedmiot całej polemicznej serii tekstów dalece odbiega od wspierania konkurencji.

Raz, Prezes UKE pozostawia operatorów korzystających niejako „na lodzie”. Stwierdza: „masz ponawiać swój wniosek o dostęp, masz dociekać, dlaczego udostępniający milczy itd.”. Efekt – brak dostępu = brak konkurencyjnej oferty.

Dwa, Prezes UKE pozostawia ich na łasce i niełasce operatora udostępniającego, który w sposób automatyczny ma prawo wprowadzić wszelkie zmiany do umów o dostępie.